Dziś jest 1 marca. Ten dzień może się nam różnie kojarzyć. Skojarzenia większości z nas będą krążyć wokół daty urodzin, oświadczyn, pogrzebu ojca, imienin dziecka… Jest to jednak również Narodowy Dzień Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”.
Nie będę tu przytaczał pojedynczych losów ludzi czy pododdziałów. Po pierwsze, tak naprawdę nic do końca nie jest pewne. Po drugie, można o tym przeczytać w książce „Łupaszka, Młot, Huzar. Działalność 5 i 6 Brygady Wileńskiej AK 1944 – 1952” czy w kwartalniku „Karta”. Skupmy się raczej na tym, kim był taki człowiek i skąd się wziął.
Myślę, że to przede wszystkim ludzie, którzy nie złożyli broni po kapitulacji Niemiec w 1945 roku, bez względu na to, na jakiej płaszczyźnie tę walkę prowadzili (zbrojnej, edukacyjnej lub jakiejkolwiek innej). To ludzie zmęczeni wieloma latami wojny, którzy zdecydowali się walczyć dalej. Każdy łaknął spokoju i normalności. Każdy na to czekał i był wstanie pójść na wiele ustępstw, by wreszcie tego spokoju zaznać.
My w grudniu czekamy na pierwszy śnieg, a w lutym mamy już go dość – i nie możemy doczekać się wiosny. Czym jest jednak zima względem koszmaru wojny? Żołnierze Wyklęci musieli liczyć się z tym, że nie zostaną zrozumiani i nagrodzeni (jak czas pokazał, czekali na to ponad 50 lat). Nie każdy jest gotów zrobić coś heroicznego nawet wtedy, gdy wie, że od razu czeka go nagroda. Oni zdecydowali się na walkę, nie oczekując nagrody w ogóle.
Znamiennym jest, że rozmawiając z ludźmi urodzonymi niewiele przed II wojną światową lub zaraz po niej (sam urodziłem się i większość życia przeżyłem na terenie działalności „Gryfa Pomorskiego”), można zauważyć pewne zjawisko dotyczące sposobu relacjonowania tamtych wydarzeń, w szczególności sposobu mówienia (a częściej po prostu niemówienia) o Żołnierzach Wyklętych.
Są to wypowiedzi od chwalebnych do prześmiewczych. Ktoś, opowiadając o ich czynach, urywa w połowie zdanie bądź mówi półszeptem. Inny ich wyśmiewa, rozglądając się wokoło i obserwując, kto patrzy, jakby oczekiwał za to nagrody. Strach przed mówieniem prawdy w czasach PRL-u był tak ogromny, że ludzie nagminnie kłamali.
Moja babcia, urodzona w 1914 roku, opowiadała, że jej ojciec wrócił z wojny, kiedy miała skończone 5 lat, mimo to zawsze mówiła, że on nigdy nie walczył z Rosjanami tylko z Niemcami (mój pradziadek urodził się na Kaszubach, czyli na terenie ówczesnych Niemiec). Choć przyprowadził ze sobą trzech parobków zza Uralu, babcia jeszcze w XXI wieku powtarzała jak mantrę, że nikt z jej rodziny nie walczył z bolszewikami.
Ten przykład pokazuje, jak wielki był strach. Samo nasuwa się pytanie: skąd Żołnierze Wyklęci brali siłę? Myślę, że znam na nie odpowiedź. Osoby wierzące w Boga pewnie także znają źródło tej siły. A my? Czy jesteśmy wstanie choćby spróbować wziąć z nich przykład?
Spotkajmy się 4 marca o godz. 11:00 w Bazylice św. Brygidy w Gdańsku i pokażmy, że pamiętamy i doceniamy. Przez 50 lat nikt o nich nie pamiętał. Udowodnijmy, że czas niepamięci już się skończył.