Każdy z nas – bez względu na to, w jakim rejonie Polski mieszka, jak wygląda i jakiej słucha muzyki, bez względu na to, czy jest gruby czy chudy – uczył się czegoś w życiu. Jeślibym chciał zostać policjantem, to musiałbym pójść do szkoły policyjnej, przejść serie zajęć, ćwiczeń, egzaminów i wreszcie zostałbym policjantem. Jeślibym chciał zostać księdzem, to musiałbym pójść do seminarium duchownego, przetrwać tam sześć lat, podczas których uczyłbym się, jak być duszpasterzem, jak odprawiać Mszę Świętą, jak spowiadać.
A jak jest z byciem mężem czy ojcem? Czy tego też się uczymy? Czy może to wiedza i umiejętności, które spływają nam z nieba, niczym objawienie? Z pewnością nie. Jest to trudny, czasochłonny, często bolesny proces. Jednak pojawia się proste (albo i nie) pytanie – skąd czerpać tą wiedzę? Czy gdzieś w Polsce, a może na świecie mieści się uniwersytet dla młodych mężczyzn gdzie wykłady dotyczą tego, jak być dobrym mężem, a egzaminy dotyczą bycia ojcem w praktyce? Nie słyszałem nigdy o takim kierunku studiów, a z pewnością do takiego nie uczęszczałem.
Wiedzę o tym jakim być mężczyzną, czerpiemy z różnych autorytetów. Obserwujemy mężczyzn i powtarzamy pewne zachowania. Najczęściej obserwujemy swoich najbliższych. Przez całe dzieciństwo widzimy jak nasz ojciec zachowuje się w stosunku do naszej matki. Czy ją szanuje? Czy ją wspiera? Czy traktuje ją przedmiotowo? Jeśli mamy tyle szczęścia i pochodzimy z rodziny, gdzie wszystko jest „tak jest trzeba”, to kopiujemy zdrowe wartości rodzinne. A co wtedy, gdy nie ma ojca? A może jest fizycznie, ale nie duchowo? Jest obojętny? A może w domu jest alkohol, przemoc, nieczystość? Czy wtedy też skopiujemy patologiczne wartości do naszej rodziny?
Na pewno tak. Wiem, że gdybym zostawił ten temat w tym miejscu polała by się fala negatywnych komentarzy w moją stronę. Jednak naprawdę tak jest. Mimo wszystko powtarzamy błędy naszych ojców. Może nie tak radykalnie, ale jak zastanowimy się chwilę, to zauważymy liczne parabole z naszego dzieciństwa.
To jest moment, gdy musimy podjąć decyzje, w którą stronę chcemy iść. Jedna jest irytująco prosta. Wmawiamy sobie, że to nieprawda. Udajemy, że nie ma to nic wspólnego z „dziedzictwem” otrzymanym od rodziców. Jednak z czasem problem narasta, okazuje się, że jednorazowe podniesienie głosu (które wcale nie jest podobne do zachowania mojego ojca w stosunku do mojej matki) na żonę, przeradza się w bycie damskim bokserem. Oczywiście wtedy już jest późno. Chciałem najpierw powiedzieć, że za późno dla człowieka, jednak dla Boga nie ma czasu i sytuacji bez wyjścia. Można zacząć pracować nad sobą, jednak nie jest to już tylko zranienie z dzieciństwa, ale konkretne zranienie mojego małżeństwa.
Druga opcja jest zdecydowanie trudniejsza, bardziej czasochłonna i zdecydowanie bardziej wymagająca. Trzeba wziąć to na klatę, stanąć w prawdzie przed samym sobą: jestem słaby, mam braki. Nie tylko w stosunku do swojej rodziny, ale przede wszystkim wobec siebie. Należy rozpocząć wędrówkę.
Ta droga prowadzi od otworzenia swoich największych ran i wpuszczenie do nich najlepszego lekarza – Jezusa. Kiedyś myślałem, że to śmieszne, dzisiaj wiem, że to prawda. Możecie biegać po dziesiątkach psychologów, psychiatrów, księży, a nawet biskup może się nad wami modlić. Jeśli nie otworzycie swojego męskiego, dzikiego, a zarazem poranionego serca przed Bogiem, to nie ruszycie z miejsca.
Moja droga w małżeństwie to dopiero początek. Dzięki Bogu dostrzegam moje braki w relacji z żoną już teraz. Wspólna rozmowa o tych problemach, wspólna modlitwa, modlitwa żony za mnie, daje mi codziennie siłę. Na pewno popełniam masę błędów, ale walczę. Na koniec każdego dnia, gdy kładę się do łóżka, zastanawiam się jakie kroki zrobiłem w mojej wędrówce do bycia świętym mężem. Często łapię się na tym, że jest więcej tych, które powodują stagnację, a nawet cofanie. Jednak jestem człowiekiem, mam do tego prawo, mogę popełniać błędy. Mam jednak jeszcze jedno prawo, a raczej przywilej z którego codziennie korzystam. Rozmawiam z moim autorytetem od tych spraw, mówię mu co zawaliłem, co poszło dobrze, jak chcę to naprawić, za co dziękuję. Zostawiam to Jemu. Wtedy mogę spokojnie zasnąć, bo wiem, że On czuwa nad moją rodziną. Dzięki Jezusowi i zawierzeniu mojej rodziny, nie boję się o nasze małżeństwo, pomimo braku autorytetu od mojego ojca. Każdego dnia podsyła mi wskazówki, podsyła mi mężczyzn, którzy ukazują jakim być mężem i ojcem.